2010

2010.05.27 Uważna modlitwa

Choć na Zachodzie nie zawsze zwraca się na to uwagę, modlitwa i nabożeństwo stanowią żywy nurt w buddyzmie. Żarliwe życzenia, wyrażane w praktykach miłującej życzliwości i współczucia ― obym był szczęśliwy, obym była wolna od bólu i cierpienia są swoistą modlitwą. Modlitwy wyrażające nasze aspiracje i tęsknotę za ustąpieniem cierpienia niekoniecznie muszą być skierowane do kogoś lub czegoś. Możemy jednak kierować je do Buddy bądź któregoś z wielkich nauczycieli czy bodhisattwów, w których widzimy uosobienie przebudzonego serca i umysłu. Taki rodzaj nabożnej modlitwy, o ile jest ona w pełni świadoma i szczera, staje się drogą do przebudzenia naszego własnego serca i umysłu.

 

Gdy w cierpieniu zwracamy się ku modlitwie, to bez względu na pozorne przyczyny naszego bólu, podstawowa przyczyna jest zawsze taka sama: czujemy się oddzieleni i samotni. Zwracamy się do kogoś na zewnątrz, by doznać ulgi w tym bólu osamotnienia. Celtycki poeta i uczony, John O'Donohue, pisze w swej książce Eternal Echoes (Wieczne echa): „Modlitwa jest głosem tęsknoty; sięga się ona na zewnątrz i do wewnątrz, aby odkopać naszą odwieczną przynależność”. Jest to piękny opis tego, co nazywam uważną modlitwą. Sięgamy nie tylko na zewnątrz, by poznać, do czego lub kogo należymy, ale w uważnej modlitwie zwracamy się także do wewnątrz i wsłuchujemy się w cierpienie, z którego wyrasta nasza modlitwa. Gdy jesteśmy gotowi dotknąć owego bólu osamotnienia, nasza tęsknota stawia nas przed obliczem czułej i współczującej obecności, będącej naszą przebudzoną naturą.

 

 

Transformującej mocy uważnej modlitwy doświadczyłam przed laty, gdy cierpiałam z powodu złamanego serca. Zakochałam się w mężczyźnie, który mieszkał o dwa tysiące mil ode mnie, na drugim końcu kraju. Ponieważ mieliśmy bardzo odmienne pragnienia w kwestiach posiadania rodziny oraz tego, gdzie mamy mieszkać, nie udało nam się spleść naszych dróg życiowych w jedną całość i związek się zakończył. Poczucie straty było druzgocące przez wiele tygodni grzęzłam w obsesjach na jego punkcie i łkałam z żalu. Przestałam słuchać radia, bo ballady klasycznego rocka często doprowadzały mnie do płaczu. Unikałam romantycznych filmów. Prawie nigdy nie rozmawiałam o nim z przyjaciółkami, bo samo wypowiedzenie na głos jego imienia na nowo otwierało ranę.

Z początku, przez jakiś miesiąc, akceptowałam ten proces żałoby, ale gdy on się przedłużał, zaczęło mi być wstyd, że mój nieutulony żal jest tak wielki i przemożny. Na dodatek, czułam, że chyba ze mną coś nie tak, skoro tak mnie to rozłożyło. Tamten mężczyzna żył dalej normalnie, umawiał się już z innymi osobami. Dlaczego ja tego nie potrafiłam? Próbowałam się z tego wybudzić, próbowałam uważnie przepuścić przez siebie ten ból, aby sam minął, ale tęsknota i poczucie straty nadal miały nade mną władzę. Czułam tak rozdzierającą samotność, jak nigdy w dotychczasowym życiu.

W pokoju, w którym medytuję, mam tybetańskie malowidło na zwoju płótna (tzw. thanka), przedstawiające bodhisattwę współczucia, znaną w Tybecie jako Tara, a w Chinach pod imieniem Kuan Yin […] Powiada się, że Kuan Yin słyszy płacz całego cierpiącego świata i odpowiada nań drżeniem swego serca. Pewnego ranka, gdy się rozklejałam już mniej więcej od miesiąca, zapłakałam przed tym malowidłem i bez zastanowienia zaczęłam się modlić do Kuan Yin. […] Nie czułam dla siebie żadnego współczucia. Czułam się przydeptana i bezwartościowa. Pragnęłam się znaleźć we współczujących objęciach Kuan Yin.

[…]

Przez kilka dni znajdowałam w tym zwracaniu się do niej jakieś ukojenie. Ale pewnego ranka dotarłam do ściany. Co ja robię? Mój rytuał ciągłego pławienia się w bólu, modlenia się, płakania i nienawidzenia własnego cierpienia wcale nie prowadził mnie w stronę uzdrowienia. Nagle Kuan Yin wydała się tylko ideą, którą sobie wyobraziłam, żeby się pocieszyć. Jednak jeśli nie mogłam uciekać się do niej, to już zupełnie nie miałam dokąd się zwrócić, nie miałam niczego, czego bym mogła się trzymać, żadnego wyjścia z bezdennej dziury bólu. Najboleśniejsze zaś było to, że cierpienie zdawało się nie mieć końca ani żadnego sensu.

Wtedy to przypomniałam sobie, choć wyglądało to na jeszcze jedno wymyślone pojęcie, że dla kogoś, kto ma aspirację zostać bodhisattwą, cierpienie jest godną zaufania bramą, wiodącą do przebudzenia serca. Przypomniałam sobie, że w przeszłości, gdy przytomnie trwałam z bólem, coś się faktycznie zmieniało. Nagle uświadomiłam sobie, że może w tej sytuacji chodzi o to, żeby naprawdę zaufać cierpieniu jako bramie. Może w tym cała rzecz należało zaprzestać walki ze swym bólem i samotnością, bez względu na to, jak strasznie się czuję i jak długo to się ciągnie.

Przypomniałam sobie aspirację bodhisattwów: „Oby to cierpienie przysłużyło się rozbudzeniu współczucia” i zaczęłam szeptać ją w myślach. Powtarzając tę modlitwę raz za razem, słyszałam, jak mój wewnętrzny głos staje się coraz mniej rozpaczliwy, a coraz bardziej szczery.

Wiedziałam, że to jest prawda że mogę przebudzić się do miłości, za którą tęsknię, bezpośrednio dotykając pełni owego cierpienia. W tym samym momencie, gdy skapitulowałam wobec tej prawdy, coś się zaczęło zmieniać.

Czternastowieczny poeta perski, Hafiz, napisał:

 

Nie rozstawaj się ze swą samotnością

tak pochopnie.

Niech ona wryje się w ciebie głębiej.

 

Niech sfermentuje i przyprawi cię

Jak rzadko który ludzki

Czy choćby boski składnik.

 

Dzisiejszej nocy jakiś brak w moim sercu

Sprawił, że złagodniały moje oczy,

Mój głos stał się

Tak ckliwy,

 

Moja potrzeba Boga

- Absolutnie

Oczywista.

 

Tamtego dnia w swoim pokoju medytacyjnym poczułam, że samotność wryła się we mnie głębiej, tak że ból rozłąki stał się dla mnie prawie nie do wytrzymania. Tęskniłam już nie tyle za konkretną osobą, co za miłością jako taką. Tęskniłam do tego, żeby należeć do czegoś większego niż moje samotne ja. Ów „jakiś brak w moim sercu” był we mnie jak bolesna otchłań. Im głębiej sięgałam do wewnątrz, ku tej ziejącej pustce, zamiast wzbraniać się przed nią czy z nią walczyć, tym głębiej otwierałam się na tęsknotę za Ukochanym. Moja tęsknota za komunią [zjednoczeniem] stała się, jak dla Hafiza jego potrzeba Boga, absolutnie oczywista.

W miarę poddawania się owej tęsknocie, narastało we mnie słodkie odczucie obecności współczucia. Wyraźnie poczułam Kuan Yin jako otaczające mnie, promienne pole energii współczucia, obejmującej moją obolałą istotę. Poddawałam się doznaniu jej obecności, i moje ciało zaczęło się napełniać światłem. Wibrowałam miłością, która ogarniała cały żyjący świat obejmowała puls mojego oddechu, śpiew ptaków, zapłakane oczy i bezkresne niebo. Rozpływając się w tym ciepłym i jaśniejącym bezmiarze, nie czułam już żadnego rozróżnienia między moim sercem a sercem Kuan Yin. Została tylko niezmierna czułość, zabarwiona smutkiem. Pełne współczucia Ukochane, do którego się zwracałam „na zewnątrz”, było moją własną przebudzoną istotą.

Możemy zacząć od modlitwy zwracającej się na zewnątrz, by w ten sposób przypomnieć sobie ciepło i bezpieczeństwo kontaktu. Jednak osadzić tę modlitwę na ziemi możemy wtedy, gdy zwrócimy się do wewnątrz, ku nagim uczuciom samotności i lęku. Uważna modlitwa, jak wielkie drzewo, zapuszcza korzenie w ciemne czeluści, aby w pełni wychylić się ku światłu. Gdy ból jest głęboki, im pełniejszy mamy z nim kontakt, tym pełniej wyzwalamy się ku przeżywaniu bezgranicznej obecności współczucia.

 

Wielu moich pacjentów i studentów odkryło, że uważna modlitwa diametralnie zmienia krajobraz ich codziennego życia. W obliczu niezadowolenia i cierpienia zatrzymują się oni, bywa że wiele razy w ciągu dnia, i wsłuchują się w swoje wnętrze, aby dotknąć bólu i zwrócić się ku miłości i współczuciu. Może to być czymś naturalnym dla osób o religijnym usposobieniu, ale przekonałam się, że ci, którzy wcale nie zaliczają siebie do „tego typu ludzi, który się modli” nieraz są zaskoczeni tym, jak bardzo owa uważna modlitwa przemienia ich życie. Przestają tkwić w cierpieniu związanym z ocenianiem i lękiem, i w czułej przestrzeni własnego serca odnajdują swój prawdziwy dom.

[…] Gdy uważnie wczuwamy się w obecny w nas dyskomfort i wzywamy na pomoc siły współczucia, nasze serce staje się naturalnie bardziej przestronne i rozluźnione. Cierpienie przestaje być bezsensowną przeszkodą i staje się dla nas drogą do wewnętrznej wolności.

 

Uważna modlitwa, tak jak każda forma medytacji, nabiera życia i mocy w miarę praktyki. Gdy raz za razem przypominamy sobie o tym, jak bardzo tęsknimy za własną czułością i dobrocią, gdy pozwalamy tej tęsknocie w pełni zadomowić się w nas, współczucie budzi się naturalną koleją rzeczy. Hafiz pisał:

 

 

Proś Przyjaciela o miłość.

I proś Go ponownie.

 

Albowiem nauczyłem się, że każde serce dostanie

To, o co się modli

Najwięcej.

 

Ilekroć czujemy się zasklepieni w sobie, zranieni czy też nieskłonni przebaczyć, możemy wziąć wdech i delikatnie dotknąć tej otwartej rany. Wystarczy tyle, aby rozpocząć przekształcanie cierpienia we współczucie. Zatrzymanie wzroku na zabandażowanym miejscu, jak mówi Rumi, umożliwia wniknięcie tam światła. Wraz z wydechem możemy poczuć swoje pragnienie kontaktu i otwierając się, rozpuścić swoje napięcia w bezmiarze światła. Możemy z oddaniem zanurzyć się w promiennej miłości, do której tęsknimy. Robiąc wdech i wydech, obejmujemy swój ból i pozwalamy, by objęło go bezgraniczne serce współczucia.

 Tara Brach:  Radical Acceptance   (fragment)

Przekład i wytłuszczenia: PL