2009

2009.01.01. Dzwon na Nowy Rok

Witajcie!

już po Świętach, dzień wydłuża się, chociaż jeszcze tylko od końca - Słońce co prawda zachodzi coraz później, ale wciąż coraz później wstaje...
Zapraszamy na spotkanie we czwartek, pierwszego stycznia - kiedy już i ranek będzie wcześniejszy.
Tym razem proponujemy troszkę inny porządek spotkania.
Zaczęlibyśmy od jednej rundy siedzenia - o 18, ale przyjdźmy jak zwykle trochę wcześniej,
Potem przeczytalibyśmy historię o tym, jak Thay obchodził Tet - wietnamski Nowy Rok księżycowy - podczas wojny z Francuzami. 

A potem - podzielilibyśmy się tym co w kim jest - czy o swoim Nowym Roku, czy o Tet Thaya, czy o czymkolwiek.
Pośpiewalibyśmy kolędy.
I jakieś małe co nie co (przygotuję coś na ciepło, jeśli wam zostały jeszcze jakieś pierniki ze świątecznych stołów albo coś innego z Sylwestra - przynieście)
I dużo uśmiechów.
Dużo nadziei na nowy rok. 

Janek 

 

DZWON NA NOWY ROK

Wracając do domu po ewakuacji, spodziewaliśmy się, że będziemy pierwsi. Tak jednak nie było. Kiedy dotarliśmy w okolicę Zdroju Wzgórza Yang, niektóre rodziny były tam już prawie od dwóch tygodni. Ścieżka pod górę, prowadząca do świątyni była ledwie widoczna – tak zarosła trawą. Było nas tylko sześciu, a każdy z tych sześciu pragnął jak najszybciej wrócić do świątyni. Nie było nas kilka miesięcy – jakże było nie tęsknić do powrotu? Brat Man szedł na czele. Sprawiał wrażenie najbardziej niecierpliwego z nas wszystkich. Ale nawet starsi bracia, zwykle spokojni i milczący, tym razem nie potrafili ukryć, jak im spieszno.

Droga do świątyni była mozolna. Niczym podróżnicy eksplorujący dzikie tereny, musieliśmy torować sobie drogę, rozgarniając gęste poszycie. Nie mieliśmy na sobie długich szat; czekały zwinięte w workach niesionych na ramieniu albo w rękach. Szliśmy pieszo już od pięciu czy sześciu dni! Byliśmy znużeni i wszystko nas bolało. Jednak w miarę zbliżania się do świątyni zmęczenie się ulatniało. W mijanych przez nas małych wioskach rozsianych po górach i pagórkach panowała ciężka cisza, a w powietrzu czuć było strach, ale spotykaliśmy też oznaki życia, które podnosiły nas na duchu.

- Jest świątynia! - wykrzyknął nagle z radością brat Man. W cieniu wysokich sosen ukazał się dach świątyni; było to jak nagłe pojawienie się dawno nie widzianego, starego przyjaciela. Widok ten wszystkich nas bardzo wzruszył. Niepokoiłem się o Ciocię Tu. Czy żyje? Czy jest bezpieczna? Gdy otrzymaliśmy rozkaz ewakuacji, Ciocia Tu zdecydowała, że zostanie i będzie opiekować się świątynią. Nijak nie dała sobie tego wyperswadować.

- Proszę, bracia, wy idźcie – powiedziała. – Musicie zostać przy życiu, żeby przydać się Dharmie. Ja tu zostanę, żeby zająć się świątynią. Nie próbujcie mnie przekonywać. Ja i tak już jestem stara, i jeśli coś mi się stanie, nie będzie mi niczego żal.

Próbowaliśmy do niej przemawiać z pozycji autorytetu, ale w końcu musieliśmy się zgodzić, żeby została. Starannie wskazałem jej miejsca, w których mogłaby się schować, gdy usłyszy strzelaninę, pokazałem też, jak może ukryć ryż i inne zapasy. Dopiero, kiedy zrobiłem wszystko, co można było zrobić i pomodliłem się do Buddów o bezpieczeństwo Cioci, dołączyłem do pozostałych mnichów wyruszających w drogę.

Moje obawy o jej bezpieczeństwo rozwiały się, gdy tylko weszliśmy na teren świątyni. Już z daleka zobaczyłem postać Cioci w jej długiej, wyblakłobrązowej szacie, jak nabierała wodę ze źródła. Brat Man zawołał na nią. Odstawiła wiadro i spojrzała w naszą stronę. Gdy nas zobaczyła, przybiegła czym prędzej. Wzruszenie odebrało jej mowę i tylko się rozpłakała.

Dach świątyni był podziurawiony kulami i uszkodzony w wielu miejscach. Także ściany były tu i tam poprzebijane na wylot pociskami. Ale poza tymi dziurami po pociskach, świątynia nie wyglądała tak źle jak inne miejsca. Naszą – i Cioci Tu – największą radością było to, że wszyscy ewakuowani wróciliśmy szczęśliwie.

Gdy wróciliśmy do świątyni, był dzień 27-my ostatniego miesiąca księżycowego. Posiłek przyrządzony tego wieczoru przez Ciocię Tu był naszym pierwszym przyzwoitym posiłkiem od długiego czasu. W ciągu długich miesięcy spędzonych w górach nie jadaliśmy regularnie; żywności było mało i ani jednego z naszych „posiłków” nie można było nazwać porządnym posiłkiem. Rozrabialiśmy z wodą sos sojowy, który zabraliśmy na drogę. Mizerny zapas ryżu rozkładaliśmy na wiele dni, mieszając go z ziemniakami – jedną trzecią miski zajmował ryż, dwie trzecie ziemniaki – a i to było ściśle racjonowane. Każdy z nas stracił na wadze. Na domiar złego, nie mieliśmy łóżek ani sienników i zbyt długie godziny spędzaliśmy na słońcu. Po dobrej kolacji tamtego wieczoru pokładliśmy się do łóżek i wszyscy spaliśmy do rana jak zabici.

Nazajutrz zaczęliśmy robić porządki. Cała świątynia została wysprzątana i przywrócona do poprzedniego stanu. Z determinacją szykowaliśmy się do świętowania nowego roku księżycowego, Roku Myszy.

Przez cały dzień byliśmy tak szczęśliwi, jak gdybyśmy ujrzeli zwiastuna pokoju. Ale kiedy nadeszła noc, powrócił nastrój wojny i śmierci. Ze wszystkich stron dochodziły odgłosy strzałów. Nad dachem świątyni śmigały kule. Siedzieliśmy w pokojach, z drzwiami zaryglowanymi na fest. Co i rusz w niebo wzbijała się raca, widoczna przez szczeliny w ścianach. Zaraz potem rozlegała się seria z karabinu maszynowego.

Siedziałem z bratem Manem w Sali Przodków, przy lampce oliwnej z płomieniem zmniejszonym do minimum. Myśleliśmy o scenach śmierci, które wszędzie widywaliśmy i każdy z nas po cichu modlił się do Buddy za tych, którzy mieli mniej szczęścia. Czas mijał, i w końcu noc ucichła, ale była to cisza, która przytłacza.

Od dnia naszego powrotu brat Man ani razu nie zaprosił Wielkiego Dzwonu. Ciocia Tu nie pozwalała. Powiedziała nam, że pewnej nocy weszła na podest z dzwonem i zaprosiła jego dźwięk pięcio- czy sześciokrotnie, aż nagle usłyszała w dole jakiś hałas. Natychmiast zbiegła na dół i zobaczyła pięciu czy sześciu obcych żołnierzy. Postraszyli ją karabinami i ostrzegli, żeby nigdy więcej nie zapraszała dzwonu. Może się obawiali, że dźwięki dzwonu to znaki dla nieprzyjaciela, a może nie cierpieli brzmienia Wielkiego Dzwonu. Od tamtej pory ani wieczorem, ani rano Ciocia Tu nie śmiała zapraszać jakichkolwiek dźwięków.

- Bez tych dzwonów – westchnęła cicho – poranki i wieczory wydają się tak puste...

To prawda. Nic tak nie ziało pustką i chłodem, jak brak dźwięków Wielkiego Dzwonu. W świątyni zapanowała ponura atmosfera. Góry i puszcza stały się jakby bardziej dzikie i nieprzystępne. Cykady brzmiały bardziej oschle i posępnie. W świątyni mieliśmy zwyczaj wstawać o czwartej nad ranem. Po umyciu rąk i twarzy siadaliśmy dawniej na łóżkach i słuchaliśmy Wielkiego Dzwonu, praktykując uważny oddech lub wzywając imienia Buddy. Teraz wczesnym rankiem nie rozlegał się żaden dźwięk dzwonu. Czuliśmy, że brakuje czegoś bardzo istotnego. Nie mogłem usiedzieć w medytacji. Od dwóch czy trzech dni, żeby było cieplej i dla pociechy siadaliśmy w ciasnej gromadce; tak łatwiej nam było zapomnieć, że nigdy nie słyszymy Wielkiego Dzwonu. Sesjom śpiewów też czegoś brakowało i były jakby nudniejsze. Dźwięk małego dzwonu w sali wydawał się tak słaby – nie miał on siły rozproszyć ponurej atmosfery spowijającej góry w czasie ciemnych nocy i ciężkich, mglistych świtów.

Oczywiście, nie chcieliśmy, żeby Nowy Rok nastał w takiej przygnębiającej i mrocznej atmosferze. Posłuszni poleceniom starszych mnichów, powyciągaliśmy stojaki na kadzidło, świeczniki i inne ceremonialne przybory do ołtarza i polerowaliśmy je tak długo, aż zaczęły błyszczeć. Ciocia Tu już zaczęła przyrządzać noworoczne specjały. Namoczyła ryż i fasolkę mung, żeby upiec ciastka ryżowe. W wolnym czasie pomagaliśmy jej kroić liście bananów. - Na pewno uda mi się zrobić dla nas garnek ziemnych ciastek* - stwierdziła i zabrała się do pracy, a my z radością jej pomagaliśmy.

29-go brat Man wpadł na wspaniały pomysł:

- Możemy zrobić słodycze na Nowy Rok!

Gdy spytaliśmy go, z czego je zrobimy, odparł: - Po prostu ze słodkich ziemniaków i korzeni manioku ze świątynnego ogrodu.

Ciocia Tu przed dwoma tygodniami przemyślnie poprzycinała łodygi manioku przy samej ziemi, żeby złodzieje nie powykopywali korzeni tak, jak powykopywali ziemniaki. Z daleka nasz zagon manioku wyglądał tak, jakby dopiero miesiąc wcześniej był zasadzony, jakby dopiero kiełkował. Nikt nie mógł podejrzewać, że pod ziemią są już korzenie wystarczająco duże do jedzenia.

Poprosiliśmy Ciocię Tu, żeby kupiła czarny cukier w małym sklepiku, okresowo otwieranym u nieopodal Zdroju Wzgórza Yang. Kupiła też trochę imbiru. Łakocie, które w końcu zrobiliśmy, to była tylko mieszanina słodkich ziemniaków z odrobiną pieczonego imbiru. Nic poza tym! Jednak w tamtych czasach biedy był to wyszukany noworoczny przysmak.

Bardzo dodawał nam otuchy fakt, że wciąż mamy dość ryżu do przyszłorocznych zbiorów. Przed ewakuacją sześciu czy siedmiu mnichów trudziło się, aby olbrzymie pojemniki z ryżem zakopać na tyłach świątyni. Wierzyliśmy przy tym, że przyszłoroczne zbiory będą wystarczające, by zaspokoić nasze potrzeby.

W wigilię Nowego Roku wszyscy – nauczyciele, bracia oraz Ciocia Tu – zasiedliśmy wokół ognia pośrodku domu, gdzie w garnku gotowały się ciastka ryżowe. Na dworze był ziąb i ciemno, choć oko wykol. Na niebie blado świeciło kilka gwiazdek. Chwilami rozlegały się pojedyncze odgłosy strzałów. Rozmawiając, czekaliśmy na północ, kiedy będziemy mogli przyprowadzić Nowy Rok i pokłonić się duchowi Buddy Maitreji [Buddy przyszłych czasów].

W tamtą wigilię Nowego Roku było nas w świątyni tylko siedmioro. Nasz czcigodny nauczyciel prosto z naszej kryjówki w górach udał się, wraz z czterema innymi nauczycielami, by odwiedzić jakąś starą, zdewastowaną świątynię i jeszcze nie wrócił. Siedząc przy ogniu, myślałem dużo o mistrzu, naszym szacownym starszym mnichu. W dniu ewakuacji zachęcał nas do wyjścia, ale sam chciał zostać. Nikt z nas nie chciał odchodzić, ale ponieważ był rozkaz ewakuacji całej wioski, nie mogliśmy odmówić. Błagaliśmy naszego czcigodnego mistrza, żeby nie zostawał sam. Jeśli on się upiera zostać, to my też zostaniemy – co oznaczałoby sprzeciwienie się rządowemu nakazowi. W końcu, niechętnie, mistrz zgodził się odejść razem z nami. Powiedział: - Jeśli zasialiśmy nasiona katastrofy, to dokądkolwiek pójdziemy, konsekwencje nas nie ominą.

Zawsze będę pamiętał te słowa, i dopiero teraz zaczynam dostrzegać zawartą w nich prawdę. Niezliczone ubogie rodziny pozostały bezpieczne, chociaż zostały. Równocześnie niezliczone zamożniejsze rodziny spotkało nieszczęście i ruina, mimo że starały się zapewnić sobie bezpieczeństwo. Ludzie ci, usiłując uniknąć niebezpieczeństwa, właśnie sprowadzali na siebie niebezpieczeństwo. Jak to ujęła Ciocia Tu, „w tych czasach niebezpieczeństwo czyha z każdej strony. Jedyne, na co możemy liczyć, to nasze zasługi. Na bogactwie czy inteligencji nie możemy dziś polegać”. Możliwe, że najbezpieczniejszy strój stanowią dobroć i współczucie, oraz zgodne z nimi życie. Zasługę czy też los człowiek tworzy sobie sam; nie są one dziełem przypadku czy ślepego trafu.

Ciocia Tu wyciągała z garnka wielkie, parujące ziemne ciastka. Północ i Nowy Rok były coraz bliżej. Przygotowaliśmy się do ceremonii. Salę Buddy wypełnił zapach kadzidła. Poszedłem do dzwonnicy i rozejrzałem się na wszystkie strony. Góry i lasy tonęły w ciemnościach. Nieliczne gwiazdy na niebie migotały niepewnie, jakby miały zaraz pospadać. Nocy nie rozjaśniało ani jedno światełko lampy. Wieśniacy na pewno nie śpią; za zaryglowanymi drzwiami oddają cześć przodkom w przygotowaniu na powitanie Nowego Roku.

Brat Tam Man cicho podszedł do mnie:

- To nie do przyjęcia, żeby ceremonia noworoczna obyła się bez dźwięków Wielkiego Dzwonu i bębna akompaniującego śpiewanie sutr Prajñaparamita.

Te słowa mną wstrząsnęły, jakby wyrwały mnie ze snu. Racja, jak może nie być Wielkiego Dzwonu i bębna prajñi na powitanie Nowego Roku? Co roku w trakcie noworocznej ceremonii świątynia zapraszała dzwon i bęben w siedmiu rundach. I właśnie te dźwięki zawsze wyznaczały moment odpalania noworocznych fajerwerków. Rozświetlały one niebo i rozbrzmiewały echem we wszystkich siołach i we wsi u podnóża gór. W tym roku nikt się nie ośmieli wystrzelić fajerwerków, ale to nie znaczy, że dzwon i bęben też mają milczeć. Wyszliśmy na dwór i popatrzyliśmy w dal. Góry i wzgórza, przysiółki i wieś spowijał nieprzenikniony mrok. Jakże Nowy Rok może nadejść w tak ciężkiej atmosferze, atmosferze strachu?

- A może po prostu zaprosimy dzwon i bębny, tak jak zwykle? - zaproponowałem.

Brat Man wyglądał na zaskoczonego. - A co będzie, jak francuscy żołnierze zaczną strzelać?

Też się nad tym zastanawiałem. Ale myśl, że cały rok ma się rozpocząć w tak przygnębiającym nastroju, przywróciła mi odwagę:

- Nie martw się. Oni też wiedzą, że jest wigilia Nowego Roku. Po prostu to zróbmy. Ta atmosfera jest zbyt ciężka; jak Nowy Rok ma się w ogóle odważyć nadejść? Po prostu weźmy i zaprośmy dzwon i bęben, bracie, a jeśli przyjdą, to ja znam francuski, ja im wytłumaczę.

Widząc moją determinację, brat Tam Man nabrał otuchy. Weszliśmy do dzwonnicy i zaczęliśmy uderzać w bęben.

- Bung... Bung... - dźwięk Wielkiego Dzwonu odezwał się najpierw cicho, łagodnie, potem stopniowo rozbrzmiewał coraz głośniej, podążając za rytmem bębna. Uderzenia bębna grzmiały jeden po drugim, zapowiadając cudownie rezonujące dźwięki dzwonu. Siedem rund wstrząsnęło ciemną nocą, uroczyście obwieszczając nadejście nowego roku. Dźwiękom dzwonu zawtórował harmonijny śpiew mnichów i stukot drewnianego bębna w Sali Buddy.

Brat Man położył mi dłoń na ramieniu i gestem zachęcił do spojrzenia w ciemność nocy. - Patrz, bracie! - Ze wszystkich stron zamigotały światła, którymi wieśniacy witali nowy rok. Wydawało się, że wszystkie drzwi pootwierały się na oścież. Wzgórza i góry straciły dzikość i wydały się bardziej przyjazne. Dostojeństwo i ciepło dźwięków Wielkiego Dzwonu rozpędziły cienie strachu i rozproszyły mrok. Wszyscy w okolicy poczuli, że do znękanego kraju powraca wiosna.

Wielki Dzwon wciąż jeszcze wybrzmiewał; jego głębokie tony wibrowały ciepłem i otuchą. Obaj weszliśmy do świątyni, uklękliśmy przed ołtarzem, i razem z całą Sanghą wznieśliśmy z głębi serca modlitwę o rok pokoju i radości dla naszego ludu i ojczyzny.


* Rodzaj pierogów z ciasta ryżowego, nadziewanych pastą z fasoli i in. składnikami, zawijanych w liście bananowca – tradycyjnie ofiarowywane przez Wietnamczyków na ołtarzu przodków na Nowy Rok (przypis tłumacza).