2011

2011.02.16 Pierwsza miłość

„Twoja pierwsza miłość nie ma początku ani końca. Twoja pierwsza
miłość nie jest ani pierwszą, ani ostatnią. Jest jednym ze wszystkim”.


Pierwsza miłość

Kiedy ją spotkałem, miała dwadzieścia lat. Było to w górach, w Świątyni Całkowitego Przebudzenia.

Właśnie zakończyłem wykład podstaw buddyzmu i opat świątyni zapytał:
- Thây, może zrobiłbyś sobie kilka dni przerwy i został z nami przed powrotem do Sajgonu?
- Dlaczego nie? - odpowiedziałem.

Tego dnia byłem we wsi, pomagałem tam młodym ludziom w próbach przedstawienia, które przygotowywali na święto Têt, wietnamski księżycowy Nowy Rok. Pragnąłem ponad wszystko odnowienia buddyzmu w moim kraju; chciałem, aby odpowiadał potrzebom młodych ludzi. Miałem dwadzieścia cztery lata, czułem się pełen energii, byłem artystą i poetą. Był to czas wojny z Francuzami, ginęło wielu ludzi. Niedawno został zabity jeden z moich braci w Dharmie, Thây Tam Thuong.

Zobaczyłem ją, kiedy wracałem do świątyni. Stała, patrząc gdzieś na sąsiednie wzgórza. Jej widok był jak rześki wietrzyk, muskający moją twarz. Widziałem wcześniej wiele mniszek, ale nigdy tak się nie czułem.

 
Piękno wiosny
Pomyślcie, proszę, o swojej pierwszej miłości. Róbcie to bez pośpiechu, wyobrażając sobie, jak przyszła, gdzie to się stało, co wam wtedy przyniosła. Przywołajcie to doświadczenie i przyjrzyjcie mu się spokojnie i wnikliwie, ze współczuciem i zrozumieniem. Odkryjecie wiele rzeczy, których wtedy nie zauważyliście. Mamy w tradycji zen taki koan: „Jaką miałeś twarz, zanim urodzili się twoi rodzice?”. Jest on zaproszeniem na wyprawę i odkrywanie twojego prawdziwego ja, twojej prawdziwej twarzy. Wejrzyjcie głęboko w swoją „pierwszą miłość” i spróbujcie zobaczyć jej prawdziwą twarz. Kiedy to zrobicie, dostrzeżecie, że tzw „pierwsza miłość” może w istocie nie być pierwszą, że twoja twarz z dnia narodzin mogła nie być twoją oryginalną twarzą. Jeśli wejrzysz głęboko, będziesz mógł dostrzec twoją prawdziwą, oryginalną twarz i twoją prawdziwą pierwszą miłość. Twoja pierwsza miłość wciąż tu jest, nieustannie kształtując twoje życie. To jest dobry obiekt medytacji.

Nie kochałbym jej, jeśli nie byłaby mniszką. Był w niej wielki spokój, owoc szczerej praktyki, nieobecny w innych. Praktykowała w klasztorze w Huê; wyglądała tak spokojnie, jak Budda siedzący na trawie. W chwili, kiedy ją zobaczyłem, dostrzegłem w niej wszystko, co kochałem.

Przyjechała w góry odwiedzić rodzinę, ale jako mniszka wolała mieszkać w świątyni. Słyszała o moich wykładach podstaw buddyzmu, spodziewała się więc mnie spotkać, ale ja o niej nie wiedziałem nic. Kiedy już wspiąłem się na szczyt schodów, pokłoniłem się i zapytałem o jej imię. Usiadłem na specjalnym miejscu, istniejącym w każdej świątyni, przeznaczonym dla opata – bo zastępowałem go podczas jego kilkudniowej nieobecności. Poprosiłem, aby usiadła przede mną, ale ona usiadła trochę z boku. Członkowie wspólnoty nigdy nie siadają wprost przed opatem – taka jest forma. Aby widzieć swoje twarze, muszą odwracać głowy.

Jej zachowanie jako mniszki było perfekcyjne – jej sposób chodzenia, patrzenia, mówienia. Była cicha. Nie mówiła, chyba że została o to poproszona. Patrzyła po prostu w dól przed siebie. Ja też byłem nieśmiały. Nigdy nie odważyłem się spojrzeć na nią dłużej niż prze sekundę czy dwie – i znów opuszczałem oczy. Po kilku minutach, powiedziałem „do zobaczenia” i poszedłem do swojego pokoju. Nie wiedziałem, co się stało, ale czułem, że mój spokój został zakłócony. Próbowałem napisać wiersz, ale nie mogłem napisać nawet linijki! Zacząłem więc czytać poezje innych, mając nadzieję, że to mnie uspokoi.

Przeczytałem kilka wierszy Nguyen Binh'a. Tęsknił za matką i siostrą; ja czułem się tak samo. Kiedy zostajesz mnichem w młodym wieku, brakuje ci rodziny. W Wietnamie, zanim zaczniemy czytać tego typu poezję, zapalamy świece i kadzidełka, dopiero potem śpiewamy wiersz. Pamiętam, że miałem w oczach łzy, kiedy, po chińsku, śpiewałem ten:

Nadeszła noc.
Wiatr i deszcz zwiastują
nadchodzącą wiosnę.
Wciąż śpię sam, moje marzenie jeszcze się nie spełniło.

Opadając, płatki kwiatu zdają się
rozumieć moje marzenia.
Dotykają serca wiosny
w doskonałej ciszy.

Recytowałem wiersze całe popołudnie i wieczór. Wspominałem rodzinę i śpiewałem głośno, próbując dać ulgę uczuciom, których nie rozumiałem. O szóstej zapukał uczeń z klasy, w której nauczałem i zaprosił mnie na kolację. Przed wyjazdem opat poprosił ją, aby codziennie przychodziła i przygotowywała obiad i kolację
Jedliśmy – młoda mniszka i ja – w ciszy. Piliśmy potem herbatę i rozmawialiśmy cicho. Opowiedziała mi, jak została mniszką, gdzie uczyła się, zanim wstąpiła do Uniwersytetu Buddyjskiego w Huê, opowiedziała, co studiuje. Wciąż patrzyła w dół, podnosząc wzrok tylko wtedy, kiedy zadawałem jej pytanie. Wyglądała jak Kwan Yin – spokojna, współczująca i piękna. Zerkałem na nią od czasu do czasu; przyglądanie się mogłaby uznać za niegrzeczne. Po dziesięciu, może piętnastu minutach przeprosiłem ją i poszedłem do Sali Buddy, praktykować śpiewanie i siedzenie w medytacji.

Następnego ranka znów poszedłem tam siedzieć i śpiewać; po kilku minutach usłyszałem jej głos obok mnie. Kiedy skończyliśmy śpiewy, wyszliśmy z sali i rozmawialiśmy aż do śniadania. Potem ona poszła zobaczyć się z rodziną, a ja zostałem sam w świątyni. Po południu zszedłem do wioski, pomóc młodym w próbach ich sztuki. Wracałem, wspinając się po schodach – i znów ją zobaczyłem, stojącą przed świątynią, patrzącą na plantacje herbaty na wzgórzach. Zjedliśmy wspólnie kolację, potem przeczytałem jej kilka swoich wierszy. Wróciłem do swojego pokoju, czytałem wiersze – sam. Nic nie zmieniło się od wczoraj – ale zrozumiałem. Kochałem ją. To czego chciałem – to być z nią, siedzieć koło niej, kontemplować ją.
Nie spałem wiele tej nocy.

Po porannych śpiewach i siedzeniu zaproponowałem, abyśmy poszli do kuchni i rozpalili ogień. Było zimno, zgodziła się. Piliśmy herbatę, a ja próbowałem powiedzieć, że ją kocham. Powiedziałem wiele rzeczy, ale nie to. Mówiłem o innych rzeczach, mając nadzieję, że zrozumie. Słuchała uważnie, ze współczuciem, a potem wyszeptała:
- Nie zrozumiałam ani jednego słowa.

Ale nazajutrz powiedziała, że zrozumiała. To wszystko było dla mnie trudne, ale o wiele trudniejsze dla niej. Moja miłość była jak burza, a ona została schwytana i uniesiona energią tej burzy. Próbowała się bronić, ale nie mogła i w końcu ją zaakceptowała. Obydwoje potrzebowaliśmy współczucia. Byliśmy młodzi; to uczucie porwało nas. Naszym najgłębszym pragnieniem było pozostanie mnichem i mniszką aby nieść dalej to, co pielęgnowaliśmy tak długo – a wpadliśmy w sidła miłości.

Tej nocy napisałem wiersz:

Powoli i cicho nadchodzi wiosna,
aby pozwolić odejść zimie -
powoli i cicho.
Tego popołudnia kolor gór
ma odcień nostalgii.
Kwiat tej potwornej wojny
zostawił swoje ślady -
niezliczone płatki oddzielenia i śmierci
w bieli i fiolecie.
Niemal niepostrzeżenie, otwierają się rany w głębi mojego serca.
Ich kolor jest kolorem krwi,
ich naturą jest natura oddzielenia.

Piękno wiosny zagradza mi drogę.
Jak mogę znaleźć inną ścieżkę ku górom?

Cierpię. Moja dusza zastygła.
Moje serce drży jak delikatna struna lutni
wśród nocnej burzy.
Tak, jest tutaj. Wiosna naprawdę przyszła.
Ale w cudownym śpiewie ptaków
słychać wyraźnie, nieomylnie,
opłakiwanie.
Wstały już poranne mgły.
Wiosenny wietrzyk wyśpiewuje
moją miłość i moją rozpacz.
Kosmos jest tak bezbarwny. Dlaczego?
Do przystani przyszedłem sam
i teraz sam odchodzę.

Tak wiele ścieżek prowadzi do ojczyzny.
Mówią do mnie w ciszy. Przywołuję Absolut.
Wiosna nadeszła do
każdego zakątka dziesięciu kierunków.
To pieśń, niestety tylko pieśń
odjazdu.

Napisałem ten wiersz, aby odczuć ulgę. Jak możemy żyć dalej jako mnich i mniszka, zachowując też tę drogocenną miłość?

Mnisi zwykle nie dzielą się takimi opowieściami, ale myślę, że powinni. Skąd bowiem młode pokolenie ma wiedzieć, co robić kiedy porwie ich to uczucie? Nikt nie zakłada, że ty, mnich, zakochasz się, ale czasem miłość jest silniejsza niż twoja determinacja.